Małopolski Portal Informacyjny

Andrychów - Wadowice - Kalwaria Zebrzydowska - Wieprz - Zator - Kęty - Sucha Beskidzka

Czuje, że ma w sobie dynamit

Czuje, że ma w sobie dynamit

Był alkoholikiem, ale wygrał walkę z nałogiem i osiąga coraz to większe sukcesy.
Foto: Edyta Łepkowska

Wielu z nas chciałoby zmienić coś w swoim życiu, lecz boi się opuścić utarte koleiny, którymi się porusza. Jednak przykład Waldemara Borowskiego pokazuje, że warto pokonać obawy i zacząć spełniać marzenia. Co więcej, może to zrobić nawet ten, kto upadł już na samo dno, jak bohater naszej opowieści. Bo na zmiany nigdy nie jest za późno.

 

Jeszcze na początku 2018 roku Waldemar Borowski z Grzechyni koło Makowa Podhalańskiego był człowiekiem raczej gnuśnym i ociężałym. Nie uprawiał żadnego sportu, chodził tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne, a wspinając się po schodach dostawał zadyszki. Dziwił się ludziom, którzy w wolnych chwilach, zamiast odpoczywać, wędrowali po górach. Sam nie wie, jak to się stało, że gdy zobaczył ulotkę reklamującą wyprawę na Kilimandżaro, poczuł nieodpartą chęć, by zdobyć najwyższy szczyt Afryki. Tak silną, że postanowił wziąć się w garść i zacząć intensywnie pracować nad kondycją. Było ciężko, lecz Waldemar uparcie dążył do celu. Ćwiczył w siłowni i prawie codziennie wspinał się na Babią Górę, choć pierwsze wyjście okazało się dla niego niemal morderczym wysiłkiem.

SIĘGNĄŁ NIEBA

W końcu dopiął swego. We wrześniu 2018 roku, po kilku miesiącach treningów, stanął na Uhuru – najwyższym z trzech szczytów masywu Kilimandżaro, wznoszącym się na wysokość 5895 m n.p.m. Miał wtedy 62 lata. Gdy udało mu się spełnić to marzenie, z początku nie myślał o tym, by znów wyruszyć na wysokogórską wyprawę. Ale zanim wrócił z Afryki, wiedział już, że na jednym wyniosłym szczycie nie poprzestanie. Półtora roku temu wybrał się w Himalaje, jednak jeszcze nie po to, by wspiąć się na wierzchołek którejś z tamtejszych gór. Wziął udział w trekkingu dookoła masywu Annapurny, w czasie którego najwyższym punktem, na jaki wyszedł, była przełęcz Thorung La (5416 m n.p.m.).

Natomiast w sierpniu ubiegłego roku ponownie sięgnął nieba, zdobywając najwyższy szczyt Rosji – Elbrus w Kaukazie (5642 m n.p.m.). Okazało się to znacznie większym wyzwaniem niż wyjście na Kilimandżaro. W czasie ataku na szczyt uczestnicy wyprawy zmagali się nie tylko z mrozem i zmęczeniem, ale również z porywistym wiatrem, który bardzo utrudniał utrzymanie równowagi na oblodzonym zboczu. Kto nie umiał sprawnie posługiwać się czekanem, nie miał szans dotrzeć do celu. Waldemar tego dokonał, ku powszechnemu podziwowi reszty ekipy. Był w niej najstarszy, a okazał się bardziej wytrwały niż niejedna z dużo młodszych i na pozór sprawniejszych fizycznie osób.

DZIADEK Z IKRĄ

Kiedy w lutym tego roku zdecydował się zmierzyć z jeszcze trudniej dostępnym i znacznie wyższym szczytem – Aconcaguą w Andach (6962 m n.p.m.), członkowie wyprawy, w której brał udział, traktowali go z pobłażaniem bądź lekceważeniem, sądząc, iż skapituluje jako pierwszy. Wszyscy byli znacznie młodszymi od niego ludźmi (najstarszy z nich miał 48 lat), a przy tym alpinistami lub nawet himalaistami z niemałym doświadczeniem. Waldemar Borowski czuł się pośród nich jak kompletny nowicjusz, bo przecież przygodę z wysokimi górami zaczął zaledwie półtora roku wcześniej.

Zakładali, że dojdę tylko do Plaza de Mulas na wysokości 4300 m n.p.m., czyli do miejsca, do którego podróżnikom towarzyszą muły, dźwigające większość bagażu. Zresztą sam, gdy zobaczyłem ogrom tej góry, miałem wątpliwości, czy podołam. Ale to było tylko chwilowe zachwianie wiary w moje możliwości – mówi Waldemar Borowski. – Sceptycyzm moich towarzyszy z czasem zaczął maleć, jednak uwierzyli we mnie dopiero wtedy, kiedy na wysokości 6100 m. n.p.m. stanąłem na rękach na głazie nad przepaścią. Byli w szoku, że potrafiłem zrobić coś takiego, mimo mocno rozrzedzonego powietrza i zmęczenia, które nam wszystkim już bardzo dawało się we znaki. Od tej chwili poczuli większą więź ze mną i zaczęli mnie szanować, a nawet polegać na moich opiniach. Wcześniej tylko się dziwili, że dziadek ciągle jeszcze z nimi idzie...

POŁOWA ODPADŁA

Wędrowcy najpierw korzystali z pomocy mułów, potem wynajęli tragarzy. Lecz od 5380 m n.p.m. do ostatniej bazy już sami musieli taszczyć cały niezbędny sprzęt. Na dużych wysokościach największym utrudnieniem, oprócz rozrzedzonego powietrza i siarczystego mrozu, było narastające zmęczenie wywołane brakiem snu.

Szesnaście nocy spędziliśmy w namiotach. Potężny wiatr znad Oceanu Spokojnego tak niesamowicie nimi szarpał, że niektóre wyrywał, choć były poobkładane kamieniami. W takich warunkach trudno było spać, nawet mimo zatyczek w uszach. Możliwe były tylko krótkie drzemki, które nie wystarczały, by organizm się zregenerował. Do przodu pchała mnie tylko adrenalina – opowiada grzechynianin. Im wyżej piechurzy docierali, tym mniejszy mieli apetyt. Na ostatnim etapie wędrówki musieli wręcz przymuszać się do tego, żeby coś zjeść. Wodę pozyskiwali z płatów śniegu i lodu.

Połowa ekipy odpadła pomiędzy 6500 a 6700 m n.p.m. Niektórych pokonała choroba wysokościowa, inni po prostu nie czuli się na siłach, by przejść końcowy odcinek trasy. Waldemar Borowski też przeżył incydent, który mógł mu uniemożliwić dotarcie do celu. Gdy z drugim członkiem grupy poszedł po lód, dopadła go ślepota śnieżna. – Nie mogłem otworzyć oczu, bo czułem potworny ból i pieczenie, a łzy ciekły mi strumieniami. Gdyby nie pomoc kolegi, nie dałbym rady wrócić do bazy – mówi grzechynianin. Przez godzinę nic nie widział, dopiero pobyt w cieniu i krople podane mu przez przewodnika sprawiły, że odzyskał wzrok.

DUMA I POKORA

Kiedy stanął na szczycie, ogarnęła go euforia. – To było cudowne przeżycie. Czułem dumę i swego rodzaju moc, ale połączoną z pokorą. Co ciekawe, miałem jeszcze tak duże rezerwy siły, że mógłbym dojść znacznie wyżej, gdyby tylko było to możliwe. Wspiąłbym się nawet na osiem tysięcy metrów – twierdzi Waldemar Borowski.

Aconcaguę niektórzy dość pogardliwie nazywają kupą kamieni. To dlatego, iż w drodze na szczyt idzie się głównie przez piargi, czyli skalne rumowiska. Ale ogromna ilość luźnych kamieni na szlaku sprawia, że góra jest też bardzo niebezpieczna. Wystarczy potrącić jeden, by ten – staczając się – poruszył kolejne, często dużo od niego większe. Spadające głazy to główny powód śmierci ludzi na zboczach Aconcagui. W czasie wyprawy, w której brał udział Waldemar Borowski, zginęła wędrująca z inną ekipą rosyjska alpinistka Nelya Saldeeva. Kamień wielkości piłki nożnej uderzył z tak wielką prędkością w jej nogę, że ją dosłownie oderwał. Mimo iż w pobliżu był lekarz, który założył jej opaskę uciskową, kobieta wykrwawiła się, zanim przyleciał po nią helikopter ratunkowy.

Mieliśmy okazję poznać ją na szczycie. Razem z jej grupą cieszyliśmy się, że udało nam się tam dotrzeć. Ludzie, których spotyka się na takich wysokościach, są jak rodzina. Wszyscy nawzajem wspierają się, każdy zrobiłby wszystko, żeby ratować drugą osobę. Dlatego, gdy w drodze powrotnej dotarła do nas wieść o śmierci tej Rosjanki, był to dla nas bolesny cios – wspomina Waldemar Borowski.

TERAZ OŚMIOTYSIĘCZNIK

Zdobycie najwyższego szczytu Andów było jego marzeniem od czasu, gdy wrócił z wyprawy na Kilimandżaro. Sądził, że kiedy uda mu się je zrealizować, stłumi w ten sposób pęd, który pcha go w wysokie góry. Ale już po kilku dniach od powrotu z Ameryki Południowej poszedł na Babią Górę, a potem zaczął obmyślać cel kolejnej wyprawy…

Teraz chciałabym zaliczyć ośmiotysięcznik. Myślę o Manaslu lub Czo Oju w Himalajach, choć chyba wybiorę pierwszy z nich. To jeden z najpiękniejszych szczytów sięgających powyżej 8000 m n.p.m. Zamierzam trenować przez cały rok, by móc go zdobyć. Już zacząłem. Ćwiczę, chodzę gdzie tylko się da. Może to dziwne, ale im więcej się ruszam, tym młodszy się czuję. Jestem o wiele sprawniejszy fizycznie niż kiedykolwiek wcześniej, choć we wrześniu skończę 64 lata. Mam w sobie dynamit! – twierdzi grzechynianin.

WYRWAŁ SIĘ Z PIEKŁA

Waldemar Borowski uważa, że potrafi przetrwać ekstremalne warunki panujące na dużych wysokościach, ponieważ przeszedł w życiu piekło, w porównaniu z którym mróz, wichura zbijająca z nóg czy trudności z oddychaniem są po prostu niczym. Jego piekłem na ziemi była choroba alkoholowa, z którą nie umiał sobie poradzić przez 22 lata. – Budziłem się rano z jedną tylko myślą – żeby znów się napić. Nie wiedziałem, jaki jest dzień, nie zwracałem uwagi na płacz moich dzieci. Miałem świadomość, że się staczam, tracę godność i szacunek ludzi, ale jednocześnie nie uważałem siebie za alkoholika. To rodzaj mechanizmu obronnego. Człowiek manipuluje samym sobą, wynajduje powody, dla których pije. Tłumaczy sobie, że musi odreagować – wspomina.

W alkoholizm popadł jako młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Nie radził sobie z problemami, nie umiał zaakceptować rzeczywistości. Zaczął sięgać po kieliszek, by wprawić się w lepszy nastrój i stać się bardziej towarzyski. Do pewnego momentu to działało, potem było już coraz gorzej. – Piłem razem z żoną. Ją alkoholizm doprowadził do śmierci w wieku zaledwie 39 lat, ja miałem silniejszy organizm, więc przetrwałem. Jeszcze przez ponad dekadę rzadko trzeźwiałem – wyznaje. W końcu doszedł to etapu, kiedy uznał, że jego życie nie ma sensu. Chciał z nim skończyć, zapijając się na śmierć. Zamiast umrzeć, trafił jednak do ośrodka terapii uzależnień. Tam zaczął trzeźwieć i zdawać sobie sprawę, jak zniekształcone było wcześniej jego myślenie i postrzeganie świata.

Z DNA NA SZCZYTY

Walka z alkoholizmem nie jest łatwa, ale sprawia, że życie zaczyna być piękne. Osoba, która trzeźwieje, więcej czuje i dostrzega, cieszy się z drobnych rzeczy, ma dużo mniejsze oczekiwania. Nie potrzeba jej wiele do szczęścia – zapewnia Waldemar Borowski. Dziś sam pomaga osobom, które przeżyły podobne piekło, jak niegdyś on. Prowadzi własny ośrodek leczenia alkoholizmu i patologicznego hazardu.

Jest przekonany, że osiąga w tej dziedzinie sukcesy głównie dlatego, iż dzieląc się z pacjentami własnymi doświadczeniami, daje im nadzieję na lepszą przyszłość. Sam jest bowiem najlepszym przykładem, że człowiek, który stoczył się na dno, może się podźwignąć i zacząć zdobywać szczyty. Niekoniecznie górskie. – Uzależnienia nie da się całkowicie zwalczyć. Ono w człowieku pozostaje, ale można je zamienić na konstruktywne działanie. Na inny, zdrowszy nałóg. Moim jest pomoc ludziom uzależnionym i chodzenie w góry, inni nałogowo jeżdżą na rowerze, biegają, uprawiają nordic walking lub łowią ryby – podkreśla Waldemar Borowski.

Edyta Łepkowska

 

Zobacz również: Tomice. Ocalić przeszłość

 

 

Podziel się tym wpisem:

0 0 głosów
Oceń ten artykuł !
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Podziel się przemyśleniami, skomentuj (nie wymagamy logowania).x