Małopolski Portal Informacyjny

Andrychów - Wadowice - Kalwaria Zebrzydowska - Wieprz - Zator - Kęty - Sucha Beskidzka

Artysta rozdwojony

Artysta rozdwojony

Zbigniew Bury z Roczyn, znany także jako Alex Johanson, jest postacią równie barwną i intrygującą jak jego twórczość.
Foto: Edyta Łepkowska

W podstawówce za rysunki zbierał głównie dwóje, z liceum plastycznego szybko odszedł, na akademię sztuk pięknych się nie dostał, zaś w prywatnej szkole malarstwa nie zagrzał długo miejsca. Mimo to jest cenionym artystą, który ma na koncie kilkadziesiąt wystaw indywidualnych w kraju oraz poza jego granicami, a jego prace sprzedają się jak ciepłe bułeczki!

 

„Zbyszek jest malarzem. I to wszystko. (…) Malarzem prawdziwym i pokornym. To znaczy, nie przebije reklamy mydła, nie zarobi dużego szmalu, nie będzie w telewizyjnym „Pegazie” w zamyśleniu chylił głowy. (…) Ale Zbyszek osiągnął znacznie więcej” – tak o Zbigniewie Burym z Roczyn napisał w 1997 roku jego mentor z czasów młodości Piotr Jargusz, malarz dziś już z tytułem profesorskim. Opisany tymi słowami artysta mówi o sobie skromnie, że nie miał za dużo szczęścia do sztuki, ale mimo wszystko udaje mu się żyć z nią w harmonii. – Cały czas się nią zajmuję i nigdy nawet mi nie przyszło do głowy, żeby robić coś innego – zapewnia.

GRYZMOŁY I WAGARY

Na początku jego drogi życiowej nikt nie wróżył mu kariery artystycznej. Zbyszek nie należał do tych cudownych dzieci, które już w wieku przedszkolnym zdradzają wyraźny talent plastyczny. Jego matka chciała, by syn poszedł do pierwszej klasy jako sześciolatek, lecz pani psycholog, która oceniała predyspozycje malca do rozpoczęcia nauki w szkole, uznała, że nie jest jeszcze na to gotowy.

Nie przeszedłem egzaminu z rysowania, ale mama się uparła i mimo wszystko zapisała mnie do podstawówki – śmieje się artysta. Dopiero w następnych latach malunki Zbyszka zaczęły wyróżniać się spośród prac rówieśników. Do tego stopnia, że szkolna plastyczka nie dowierzała, by wychodziły spod jego ręki i ich autorstwo przypisywała matce chłopca. Dlatego przeważnie dostawał za nie dwójki, które w tamtych czasach były ocenami niedostatecznymi.

Niezrażony brakiem uznania, Zbyszek z zapałem pokrywał kartki z bloku farbami. I stopniowo nauczyciele przestali wątpić w uzdolnienia artystyczne chłopca, zaś jego dzieła zaczęły przynosić mu sukcesy w konkursach. Bez trudu dostał się do liceum plastycznego, aczkolwiek niewiele później je opuścił. – Jeden z profesorów stwierdził, że nie bardzo się tam nadaję, bo za rzadko chodzę do szkoły. Więc postanowiłem odejść – wyznaje Zbigniew Bury.

Choć ostatecznie ukończył andrychowską „bawełniankę”, malować nigdy nie przestał. Robił to nawet w wojsku, gdzie poznał młodego malarza Piotra Jargusza. Ów artysta namówił Zbyszka, aby zrobił maturę i spróbował dostać się na akademię sztuk pięknych, którą on sam miał już wtedy za sobą. – Posłuchałem jego rad. I nawet zdałem na akademię w Krakowie, ale byłem pod kreską i mnie nie przyjęli. Dowiedziałem się jednak, że powstaje wydział malarski na uczelni w Cieszynie, więc postanowiłem również tam uderzyć. Moje prace zrobiły na wykładowcach bardzo dobre wrażenie, byłem prawie pewny, że się dostanę, ale oblali mnie na ruskim… – opowiada Zbigniew Bury.

PŁACIŁ OBRAZAMI

Choć jego marzenia o studiach artystycznych spaliły na panewce, napotkał w młodości kilku malarzy, dzięki którym dużo się nauczył. Pierwszym był wspomniany już Piotr Jargusz, drugim Karol Pustelnik – o prawie pół wieku starszy od Zbigniewa artysta pochodzący z Frydrychowic, członek stowarzyszenia Grupa Krakowska II.

Razem z nim malowałem kościoły. No, może to za dużo powiedziane. Jeden kościół, w Gierałtowicach, z którego zresztą nas wyrzucono… Proboszcz uznał, że prace idą zbyt wolno. Kiedy bowiem mieliśmy ozdobioną już większą część sufitu, Karol zdecydował, żeby wszystko zamalować na biało i zacząć od nowa… Po dwóch czy trzech tygodniach od fiaska tamtej pracy, zadzwonił do mnie, powiedział, że bardzo dobrze mu się ze mną współpracowało i chce, abym mu pomógł przy konserwacji ambony w Rzykach – wspomina Zbigniew Bury. Zapoczątkowana wtedy przyjaźń przetrwała aż do śmierci Karola Pustelnika w 2010 roku.

Duży wpływ na rozwój Burego mieli też dwaj artyści uczący go rysunku i malarstwa w prywatnej szkole w Bielsku-Białej, do której poszedł w rok po niezdanym egzaminie na studia w Cieszynie – Józef Hołard i Jerzy Czereczon. Jednak niewiele brakowało, by Zbigniew Bury nigdy nie został ich uczniem. Choć bowiem zapisał się do szkoły, nie miał pieniędzy na czesne.

Wprawdzie dyrektorka załatwiła mi stypendium, ale ja zawaliłem sprawę. Wysłałem obrazy na wystawę organizowaną przez bielskie BWA, w której amatorzy, tacy jak ja, nie mieli prawa brać udziału. Dlatego posłużyłem się małym oszustwem, co było wtedy łatwe, bo z braku Internetu nie dało się sprawdzić każdego uczestnika. Tuż przed spotkaniem jury zadzwoniłem, powiedziałem, że do prac nie dołączyłem karty zgłoszenia, bo nie miałem jej skąd wziąć, i obiecałem ją dosłać. Zostałem zakwalifikowany do udziału w wystawie, ale przed wernisażem ktoś się zorientował, że nie dopełniłem formalności i ostatecznie moje prace nie zostały zaprezentowane. Miałem jednak pisemne potwierdzenie o ich przyjęciu na ekspozycję, o czym dowiedziała się pewna dziennikarka, która narobiła wokół sprawy sporego szumu. W rezultacie cofnięto mi stypendium – opowiada Zbigniew Bury.

Naukę rozpoczął tylko dlatego, że dyrektorka szkoły pozwoliła mu płacić czesne… obrazami. Uznała bowiem, iż bez trudu je spienięży. Lecz Zbigniew Bury nie wytrwał długo w roli adepta mistrzów. Po roku poszedł własną drogą, szukając nowych inspiracji.

BEZ OGRANICZEŃ

Z czasem zaczął się parać również rzeźbą i ceramiką. Z tą drugą zetknął się trochę przypadkiem, jednak w ostatnich latach poświęca jej znacznie więcej czasu niż malarstwu. Dominuje ona zwłaszcza w dorobku twórczym jego alter ego – Alexa Johansona. Zbigniew Bury prowadzi bowiem podwójne życie artystyczne. Obrazy i rzeźby, które podpisuje własnym nazwiskiem, pozwalają poznać tylko część jego natury, tę bardziej poważną. Są proste w formie, mocno zgeometryzowane i nierzadko niosą z sobą jakieś głębokie przesłanie. Jednym wydają się piękne i intrygujące, innym – niezrozumiałe.

11 lat temu artysta zapragnął pokazać, że bywa również rubasznym wesołkiem, który sztukę potrafi traktować z przymrużeniem oka. Jako Alex Johanson zaczął malować i rzeźbić groteskowo zdeformowane postacie ludzkie lub zwierzęce, nierzadko uwieczniając je w erotycznych sytuacjach. Te frywolne dzieła wzbudzają znacznie gorętsze i bardziej rozbieżne emocje niż wszystko, co stworzył jako Zbigniew Bury – oscylujące od zdecydowanej odrazy po niekłamany zachwyt… Mimo że wywołują tak skrajne reakcje, przyniosły autorowi komercyjny sukces. Każda wystawiona na sprzedaż praca Alexa Johansona bardzo szybko znajduje nabywcę.

Tworząc pod dwoma nazwiskami, Zbigniew Bury wypracował dwa całkowicie różne style, oba niezwykle charakterystyczne. Udowodnił w ten sposób, że prawdziwy artysta nie stawia przed sobą żadnych ograniczeń i nie musi zamykać się w ramach określonej maniery twórczej. Owszem, powinien mieć łatwo rozpoznawalny styl, ale dlaczego tylko jeden?

Z REŻYSEREM NA PANIENKI

Dzięki sztuce, Zbigniew Bury poznał wielu znanych ludzi, niekoniecznie tylko takich, którzy zajmują się tymi samymi jej dziedzinami, co on. Szczególnie chętnie opowiada o spotkaniu ze znakomitym reżyserem i scenarzystą Witoldem Leszczyńskim, twórcą tak pamiętnych filmów, jak „Żywot Mateusza” czy „Konopielka”. Poznał go w 2005 roku w Łodzi,, gdy miał wystawę w galerii Carte Blanche.

– Od rana wieszałem obrazy na ścianach, chciało mi się pić, więc gdy zauważyłem staruszka spacerującego z pieskiem tam i z powrotem przed budynkiem, zapytałem: „Proszę pana, gdzie tu można napić się piwa?”. Ktoś mi podszepnął, że to sam Leszczyński, więc zaprosiłem go na wernisaż. Gdy przyszedł i zaczęliśmy rozmawiać, szybko znaleźliśmy wspólny język. Na koniec oznajmił: „Burek, fajny malarz z ciebie, jedziemy do mnie, mam świetną nową płytę”. Wylądowałem u niego około pierwszej w nocy, spędziliśmy tam trochę czasu, po czym zaproponował, abyśmy przenieśli się do… agencji towarzyskiej. Zdziwiłem się: „Dziadek, ale co ty będziesz tam robił?”. On na to: „Nie przejmuj się, ty się zabawisz, a ja się piwa napiję. Dziewczyny mnie tam lubią” – opowiada ze śmiechem Zbigniew Bury . Do wizyty w przybytku uciech nie doszło, ale – nawet bez takich wrażeń – wspomnienie tamtej nocy jest jednym najmilszych w pamięci artysty.

Innym jest nieco absurdalne zdarzenie, które zakończyło się dla niego zdobyciem nagrody w międzynarodowym konkursie w Niemczech. Zbigniew Bury wziął w nim udział zupełnie przypadkowo, namówiony na wyjazd przez znajomego artystę. Znalazł się na zebraniu twórców z różnych krajów, a ponieważ słabo znał język niemiecki, dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że każdy ze zgromadzonych przedstawia jakiś projekt. – Przynosili wielkie kartony, szczegółowo omawiali swoje pomysły. Połowy z tego nie rozumiałem, ale gdy zorientowałem się, że niedługo nadejdzie moja kolej, wziąłem kartkę formatu A4 i szybko nakreśliłem na niej projekt z wykorzystaniem ceramicznych kafli, którymi się wówczas zajmowałem – wspomina. Okazało się, że jego pomysł zdobył najwięcej punktów i jako jedyny został wytypowany do realizacji…

Edyta Łepkowska

Zobacz również: Bestsellery powstają w Przytkowicach

Podziel się tym wpisem: